niedziela, 22 lutego 2015

Chapter II - Claire

Po męczącym dniu położyłam się spać, bo przez poród robota przedłużyła się i do domu wróciłam dopiero o dziewiętnastej. Obudziłam się już następnego dnia. Była sobota, zazwyczaj wolna, ale wczoraj zachowałam się jak debil i umówiłam się na wizytę domową. Ociężała zwlokłam się z łóżka i przeciągnęłam się. Wzięłam kilka głębokich oddechów.
Po wykonanej codziennej rutynie ubrałam spodnie, bluzkę z rękawami do ramio w kropki o kolorze pudrowego różu i czarną narzutkę. Przeczesałam włosy grzebieniem i uśmiechnęłam się do siebie. Tego dnia zaszalałam i odstąpiłam od tradycji. Włosy zostawiłam rozpuszczone, nie spinałam ich w żaden sposób. Wlałam kawę do kubka termicznego i włożyłam go do torby. Rude włosy opadały na moją twarz, więc odsunęłam je za uszy.
Nie miałam nic innego do roboty w domu. Wyszłam z zamiarem dojścia do Notting Hill, aby odwiedzić brata. Nieczęsto miałam taką okazję, ale kiedy tylko nie miałam nic na głowie, pędziłam, aby pożyczyć mu trochę pieniędzy. Razem z żoną i dwójką dzieci nie radził sobie wspaniale.
Jechałam trzy stacje linią Circle, popijając czarną kawę bez cukru. Patrzyłam na moje przemarznięte, czerwone palce. To było skutkiem nie zabrania przeze mnie wełnianych rękawiczek. Moim jedynym ociepleniem był gorący napój w kubku. Pociągnęłam nosem. Ludzie w metrze patrzyli na mnie ze zdziwieniem i  zdenerwowaniem, ponieważ przeszkadzałam im swoim smarkaniem w czytaniu dziennych, darmowych gazet dostępnych w pociągu. Czym prędzej opuściłam metro na odpowiedniej stacji i zakryłam się szalikiem. Oczy mi lekko łzawiły z zimna. Bez beretu czułam, jakbym się mroziła. Nie znosiłam tego uczucia.
Kiedy dotarłam pod dom brata, wyjęłam z torby cztery stówy i włożyłam je w kopercie do skrzynki pocztowej, jak miałam w zwyczaju. Dzieliliśmy się pensją, inaczej nie utrzymałby się.
Nie czekałam dalej. Wróciłam do stacji i spojrzałam na karteczkę, którą dostałam od Lauren:
District, Temple, 42/15. 
A.T.Butterfield.
Patrzyłam na kartkę. Uśmiechnęłam się kącikiem ust. Przesiadłam się na inną linię i podążałam według mapki umieszczonej w moim telefonie.
Dojechałam na miejsce i rozejrzałam się po okolicy. Zbytnio jej nie znałam, ale potrafiłam odnaleźć wieżowiec i mieszkanie. Kiedy znalazłam się pod drzwiami, zapukałam prawie bezgłośnie, jednak otworzył mi gospodarz.
Był młody, wysoki, szczupły, muskularny i przystojny. Oczy miał niebiańsko niebieskie i głębokie, bo byłam w stanie zobaczyć w nich jego odczucia. Włosy były ciemno brązowe, krótkie, proste, ale wydawało się, że można by wpleść w nie palce. Jego karnacja była dość jasna, ale nie aż tak, jak moja. Nosił koszulkę z krótkim rękawkiem, z logiem serialu Sherlock, rurki i czarne trampki. Typowy, bajkowy książę rodem z Kopciuszka.
-W czym mogę pomóc? - odezwał się w końcu męskim głosem.
-Doktor Rutherford. - powiedziałam z nadzieją, że zrozumie.
-Thomas! Wpuść ją! - krzyknęła jakaś dziewczyna.
Zrobiłam krok, a on się odsunął. Wstąpiłam do mieszkania.
Było dość małe, ale mimo to mieściło dwie sypialnie, kuchnię i łazienkę. Było nowoczesne, nawet bardziej od mojego, no i na pewno większe.
-Dzień dobry! - zawołała młoda dziewczyna.
Była szczupła, odrobinę wyższa ode mnie. Ubierała się podobnie do chłopaka. Miała jasne włosy, spięte w warkocza przełożonego na bok. Miała na sobie kujonki. Uśmiechała się do mnie szeroko.
-Pani doktor Rutherford. Do ciebie. - powiedział chłopak.
Kiwnęła głową i zaprosiła mnie do stołu w kuchni. Gdy tylko się rozebrałam, zasiadłam na krześle.
-Życzy sobie pani czegoś? - zapytała. Jej głos był bardzo spokojny i kojący. - Kawy? Herbaty?
-Poproszę herbatę.
-Jaką?
-Zieloną.
-Dobrze!
Podała mi filiżankę z zieloną herbatą i kruchym ciastkiem. Serdecznie podziękowałam i usłyszałam dzwonek telefonu leżącego na blacie.
-Thomas! Telefon! - zawołała.
-Kto dzwoni? - westchnął.
-Twoja dziewczyna, lepiej odbierz!
Podszedł do blatu i sięgnął po telefon. Odebrał połączenie.
-Tak? Cześć, skarbie. Tak, tak, tęsknię za tobą. Na pewno. Tak, na pewno. Oglądam Netflixa. Nie, nie oglądam Violetty.
Zachichotałam.
Dziewczyna usiadła naprzeciwko mnie.
-Nazywam się Aiko Butterfield.
-Który miesiąc? - spytałam od razu.
-Och. - odrzekła lekko zaskoczona. - Minęło półtora.
-Dobra... Ja tylko wyciągnę kalendarz.
-Oczywiście.
Sięgnęłam do torby i wyciągnęłam terminarz. Zanotowałam moją wizytę.
-Żebym wiedziała... Czy są jakieś problemy, które chcesz omówić?
-Tak. Ostatnio wymiotuję o wiele częściej i cierpię na bezsenność.
-Bezsenność jest normalna w twoim stanie.
-Wiem, ale się boję.
-O co się boisz? Co jest takiego strasznego w bezsenności?
-Bo martwię się o nas.
-O nas?
-O mnie, Bertie'ego i Thomasa.
-Kim jest Bertie i Thomas? -zapytałam niepewnie. - Zgaduję, że któryś z nich to ojciec dziecka?
-To Bertie. Thomas to mój brat.
-Co jest w nim złego?
-Bo... Planujemy wesele z Bertiem. Wtedy wyprowadzę się do niego, a Thomas zostanie sam. Martwię się, że nie da rady się utrzymać, albo będzie okropnie samotny...
-Ale przecież ma dziewczynę.
-Ma, ale... Jakoś tego nie czuję. Na siłę z Bertiem zeswataliśmy go z siostrą Bertiego, która może i faktycznie jest w nim zakochana, ale on? Nie sądzę.
-Jest dorosły, przystojny, na pewno jeżeli nie z nią, to z kimś będzie. Nie powinnaś się teraz o niego martwić, będąc w ciąży.
-Wiem, wiem. Ale jakoś tak..
-Nie martw się. Będzie dobrze.
Uścisnęłam jej dłonie. Starałam się zachowywać wobec niej jak przyjaciółka.
-Aiko! Idę do Ib! - wrzasnął jej brat.
-Jasne! Ej, Ty, czekaj!
-Co?
-Podwieziesz panią doktor.
-Claire wystarczy. - poprawiłam ją.

Od autorki:




Hej! Więc rozdział drugi dodany! Och, jaki był wyczekiwany! Na szczęście mamy go już tutaj, opublikowanego. Pewnie nie będę miała zbytnio czasu w tygodniu, więc najprawdopodobniej posty będą w piątki lub soboty! Wiecie, jakie jest życie, gdy jest szkoła ;_; Historia jest już zaplanowana, jednak daleko jej do zapisania. Muszę skupić się jeszcze na nauce i prywatnych sprawach, więc średnio mam w tygodniu czas. Jeszcze dochodzi inspiracja i weny w postaci filmów i seriali.
Uff, rozdział skończony, na dziś tyle!

Alayne <3

niedziela, 15 lutego 2015

Chapter I [2/2] - Claire

Razem przejechaliśmy całą drogę i już ze zmęczeniem wyszliśmy ze stacji, kierując się w stronę szpitala.
Kiedy doszliśmy do Homerton, Alex od razu poszedł na swój posterunek, a ja poszłam do pokoju socjalnego, gdzie wisiał w szafie mój fartuch. Znajdował się za ladą sekretarki, więc przywitałam się z pracownicą.
-Dzień dobry, Luna.
-Och, dzień dobry, pani doktor! – odpowiedziała przyjaźnie.
-Dużo dzisiaj pacjentów?
-Dzisiaj nadzwyczajnie mało, jakoś do czternastej.
-Uch, jak dobrze… - westchnęłam.
Zdjęłam ubranie na wierzchnie i założyłam fartuch na białą koszulę. Zabrałam tylko torbę i wyszłam z pokoju. Na korytarzu spotkałam jedną z naszych oddziałowych pielęgniarek.
-Claire! – zawołała.
Obróciłam się w stronę podbiegającej do mnie młodej dziewczyny. Miała nienaturalnie jasne blond włosy spięte w dwa warkocze, które opadały na jej strój roboczy. Była szczupła, zawsze radośnie uśmiechnięta i wesoła.
-Witaj, Lauren. Od dawna jesteś? – zapytałam.
-Miałam dzisiaj dyżur… - powiedziała zmęczonym głosem.
-Och, współczuję…
-Ale dzisiaj jestem za to w dość dobrej formie. Maisie już wyszła, gabinet jest wolny.
-O, super. Ja już się tam rozgoszczę.
Zachichotała cichutko. Ja uśmiechnęłam się szeroko i odeszłam do gabinetu. Odłożyłam bagaż i rozsiadłam się w fotelu obrotowym. Ziewnęłam.
Wystrój gabinetu był okropnie surowy. Nie miałam tam nic poza biurka, na którym znajdowały się moje przybory, szafy i urządzenia USG razem ze szpitalnym łóżkiem. Światło lamp świeciło bardzo skromnie.
Wyciągnęłam telefon i wpięłam do niego kabelek. Słuchawki włożyłam do uszu i zamknęłam oczy, biorąc głęboki oddech.
Moje słuchowisko musiało skończyć się dosyć wcześnie, bo do gabinetu wpadł Alex wraz z innym ratownikiem, Zack’iem.
-Claire! Co Ty robisz?! – krzyknął Zack.
-Ciszej! Słucham audiobooka, co miałam robić?
Zrozumiałam, że dzieje się coś ważnego, więc tylko przewróciłam oczami, zdjęłam słuchawki i szybkim krokiem podeszłam do dwóch zawziętych pracowników.
-Co jest?- spytałam.
-Przywieźliśmy jedną rodzącą.
-No chyba nie!
Zerwałam się szybkim krokiem, poszukując jakiejś pielęgniarki czy położnej do pomocy. Rutynowa robota.
-Lauren! – wrzasnęłam, kiedy zobaczyłam oddziałową.
-Tak?
-Chodź, pomożesz mi przy porodzie!
-Ale… Ja nigdy nie…
-Nie szkodzi. – rzekłam. – Chodź.
Podbiegła do mnie i już wchodziłyśmy na porodówkę, kiedy przybiegli do nas oboje Zack i Alex.
-Hej… Może potrzebujecie pomocy? – odparł Zack.
-SPADAJ! – zawołał Alex i wepchnął się przed niego.
-Nie sądzę… - odpowiedziałam.
Spojrzeli na mnie proszącym wzrokiem. Westchnęłam i walnęłam dłonią w czoło.
-Dobra, dobra. Chodź… Nie wiem…
-Zack, chodź! Jesteś mi potrzebny! – krzyknęła nasza sekretarka z góry.
-…Alex.
Zadowolony popatrzył na Lauren z kokieternym uśmiechem i wszyscy założyliśmy fartuchy.
Poród trochę trwał, ale to była dla mnie zwykła rutyna.
Dziecko – chłopiec – został włożony do inkubatora, a ja wyszłam z Lauren z sali i poszłyśmy umyć ręce i zmienić ubrania. Pacjenci zostali przeniesieni na poniedziałek, a ja mogłam już się wynosić.
-Claire… Zrobiłabyś mi przysługę? – zapytała z niepewnością Lauren.
-Jasne! – odpowiedziałam z entuzjazmem.
Wyciągnęła karteczkę z torebki razem z długopisem i zaczęła pisać jakiś adres.
-Moja siostra jest w ciąży. Była umówiona na dzisiaj.
-Tak?
-Mogłabyś jutro do nich wpaść? Wiesz, z wizytą domową?
Westchnęłam.
-Myślę, że mogłabym.
-Serio? Dobra, tutaj masz adres. Rozpoznasz, mieszka z naszym bratem.
Dopisała na karteczce:
A.T.Butterfield.

Od autorki:

Leci następna połowa! Mam nadzieję, że pierwszy rozdział się w miarę podobał! Staram się jak najszybciej wprowadzać resztę postaci, żeby coś fajnego się działo. W następnym rozdziale będzie się działo o wiele więcej, mam już plany!  Teraz zaczyna się nowy tydzień. Znowu poniedziałek. Najprawdopodobniej nie będę miała czasu na pisanie, ale we wtorek może się udać. Oby się udało. Zachęcam do zostawiania swoich opinii o rozdziałach, żebym wiedziała, czy się podoba!

Alayne

sobota, 14 lutego 2015

Chapter I [1/2] - Claire

Usłyszałam dzwonek budzika. Podniosłam się i otworzyłam oczy. Wyciągnęłam rękę i wyciszyłam poranny alarm. Położyłam się z powrotem na łóżko i zamknęłam ślepia. Na nieszczęście o tej porze samochody już jechały do prac swoich kierowców, więc piski opon zakłócały mój sen. Otworzyłam oczy i ziewnęłam. Wstałam z wygodnego materacu. Odgarnęłam rude włosy i popatrzyłam w lustro. Położyłam dłonie na komodzie.
-Witaj. – powiedziałam do siebie. – Kolejny wspaniały dzień w pracy. Przygotuj się.
Odsunęłam drzwi od sypialni i widziałam całe moje małe mieszkanie. Widziałam kuchnię, mały salon i białe drzwi od łazienki. Tu, na Baker Street nie mogłam pozwolić sobie na większy dom, jednak tyle mi wystarczało. Podeszłam do lodówki i wzięłam dwa jajka. Rozbiłam je o zlew i wylałam na wcześniej przygotowaną patelnię z masłem. Wymieszałam drewnianą łyżką i przeniosłam jajecznicę na talerz. Włożyłam kromkę chleba do starego tostera. Wyciągnęłam widelec z szuflady i położyłam na blacie. Tost już wyskoczył, więc położyłam go na swoje miejsce na talerzu i zjadłam przygotowane śniadanie.
Założyłam ubrania przygotowane wczoraj. Były to pończochy, granatowa spódnica poniżej kolan, biała koszula i również granatowy, elegancki żakiet, jak na panią doktor przystało.
W szpitalu pracowałam od roku jako ginekolog. Miałam dwadzieścia siedem lat. Kiedyś, kiedy jeszcze mieszkałam w Glasgow, pracowałam w klinice, ale zbytnio tego nie pamiętam, bo szybko przeniosłam się z bratem do Notting Hill. Tam starałam się zdobyć jakąś pracę, ale na marne. Dostałam robotę w szpitalu Homerton, więc postanowiłam się przeprowadzić ponownie na Baker Street, bo studiowałam medycynę na Oxfordzie.
Spojrzałam jeszcze raz w lustro. Moje włosy były okropnie rozczochrane i w żadnym wypadku nie pasowały do mojego eleganckiego żakietu. Sięgnęłam więc po szczotkę i rozczesałam siano na włosach. Zrobiłam szybkiego warkocza francuskiego i założyłam czarne buty do kostek. Przeszłam do przedpokoju, włożyłam czarny, długi płaszcz. Zasłoniłam głowę białym beretem, a szyję szalem w tym samym kolorze. Wzięłam torbę przygotowaną dzień wcześniej i rozejrzałam się raz jeszcze po mieszkaniu. Wyszłam do pracy.
Musiałam przejść tylko paręnaście metrów, aby znaleźć się na stacji metra, z którego zawsze korzystałam. Ta na Baker Street była w pewien sposób wyjątkowa, gdyż na tej ulicy, dokładnie pod numerem 221B, mieszkał w XIX wieku słynny detektyw Sherlock Holmes, o którym wszystkie powieści znajdują się na moim regale z książkami. Ściany całej stacji były zrobione z cegieł, co było jedynym takim przypadkiem w całym Londynie. Nawet przed nią stał pomnik detektywa.
Aby dotrzeć do szpitala Homerton, musiałam przejechać linią Bakerloo pięć stacji, a następnie przesiąść się na linię Północną i jechać sześć stacji aż do Euston. Nie była to krótka droga, ale zawsze miałam na nią prawie godzinę.
Zeszłam po schodach. Na zewnątrz padał śnieg, zima w pełni. Zaspy śnieżne nie dawały mieszkańcom miasta chwili wytchnienia. Podeszłam do automatu wydającego bilety i kupiłam ten w dwie strony. Odebrałam resztę.
Przechodziłam przez bramki, kiedy automat kasujący bilety uciął mi bilet. Nie mogłam przejść, a bilet utknął. Okropnie się zdenerwowałam, bo oznaczało to wydanie podwójnej sumy pieniędzy.
Już się obróciłam, kiedy zatrzymał mnie wysoki, młody, postawny mężczyzna.
-Proszę, pani doktor. – rzekł, podając mi jeden ze swoich biletów.
Byłam nieco zdziwiona, ale przyjęłam papierek i podziękowałam. Skąd mnie znał?
Dzięki nowemu biletowi przeszłam przez okropne bramki i trafiłam idealnie na pociąg. Tajemniczy mężczyzna wszedł za mną usiadł na przeciwko. Dopiero teraz dobrze mu się przyjrzałam.
Miał ciemne włosy, oczy o odcieniu kawy z mlekiem, a jego usta uśmiechały się do mnie. Karnacja była jasna, sylwetka szczupła. Był wysoki. Nosił rurki, białą koszulę, którą było widać przez rozpiętą kurtkę. Miał wysokie buty na zimę, ale nie nosił czapki ani szalika.
-Pani doktor już do szpitala? – zapytaj, wciąż się uśmiechając.
-Aye. Nie pamiętam jednak pana imienia...
-Bo się do tej pory nie spotkaliśmy. – oznajmił. – Nazywam się Alexander Humbert. Jestem ratownikiem w Homerton.
-Ach. – westchnęłam. – Rozejrzał się już pan po szpitalu. Wie pan, kim jestem.
-Oczywiście, pani Claire Rutherford.

Od autorki:

Witam! Dziękuję z miejsca za przeczytanie pierwszej połowy rozdziału! Pewnie rozdziały będą się pojawiać w całości, ale na razie uzupełniam inne strony. Co do rzeczy ogólnych, to na stronie "O Blogu" wszystko powinno się niedługo znaleźć. Inspiracja szczerze mówiąc przyszła znikąd, tak po prostu. Postaram się, aby jak najwięcej z niej udało mi się wykorzystać. Jak na dziś, życzę miłych walentynek, ja zabieram się do uzupełniania i dalszego kształtowania bloga!

Alayne